czwartek, 14 maja 2015

PRAWDZIWE OBLICZE SZKOŁY KATOLICKIEJ CZ. 2

Zgodnie z tym co pisałam w poprzedniej notce, do czasu ukończenia przeze mnie podstawówki nazywana byłam mianem jednej z najlepszych uczennic w całej szkole. Wyróżnienia, nagrody w konkursach, pochwały nauczycieli i odznaka wzorowego ucznia to była moja codzienność. Moje oceny i moje zachowanie w szkole naprawdę nie pozostawiało nic do życzenia. Oczywiście wcale nie oznacza to, że byłam dzieckiem łatwym w obsłudze i prostym w wychowaniu. Przeciwnie. Dzisiaj, mając 28 lat, jestem w pełni świadoma tego jak nieznośna potrafiłam być. Także nie planuję Wam wciskać bajek, że mojej późniejszej transformacji wyłącznie winna była katolicka szkoła. Więc zanim przeczytacie resztę, weźcie poprawkę na to, że ja po prostu jestem trudna.

Jestem rocznikiem ’86. Jestem królikiem doświadczalnym, na którym skupiła się cała nowatorska wizja systemu szkolnictwa, potocznie nazywana gimnazjum. Prawda jest taka, że zaraz po tym jak skończyłam podstawówkę nie było wiadomo nic. Mało tego, nie było nawet kogo zapytać co dalej robi się z życiem takiego 12-letniego dziecka. Systemu nie ogarniali ani rodzice, ani nauczyciele. I to może właśnie dlatego moi rodzice posłuchali mojego dziadka…

Proces rekrutacji do takiej szkoły różni się od klasycznego, znanego wszystkim konkursu świadectw. Oprócz średniej ocen ze świadectwa dziecka, brane pod uwagę jest jego pochodzenie, życiorys, opinia proboszcza z parafii, opinia wychowawcy poprzednio ukończonej szkoły, dobrze napisane podanie do dyrektora, zachowanie na indywidualnej rozmowie rekrutacyjnej, oficjalna pisemna akceptacja katolickiego charakteru szkoły oraz oczywiście wpisowe w odpowiedniej wysokości. Naturalnie z mojej perspektywy rekrutacja nie była niczym trudnym, do szkoły dostałam się praktycznie z miejsca. Na rozmowę rekrutacyjną poszłam z moim dziadkiem, pamiętam to do dzisiaj. Jakież było moje zdziwienie kiedy okazało się, że na korytarzu szkoły naprawdę nie ma ani jednego chłopca… Dopiero wtedy dotarło do mnie, że rzeczywiście wylądowałam z samymi dziewuchami, za którymi towarzystwem nigdy szczególnie nie przepadałam. Jednak czy tego chciałam czy nie, rozpoczęłam nowy, nieznany mi dotąd etap mojego życia, jakim była Prywatna Żeńska Szkoła Sióstr Prezentek w Krakowie.

Za tamtych czasów dyrektorką szkoły była Siostra M., o której wspomniałam już na początku pierwszej notki. Oprócz pełnienia funkcji dyrektorskich, nauczała również w szkole matematyki. A jako, że wybrałam profil matematyczno-informatyczny, niestety dość często miałam z nią do czynienia. Dlaczego niestety? Ponieważ Siostra M. była kwintesencją przysłowiowej zimnej suki. O tak, napisałam to. Pierwszy raz w życiu. Żeby było zabawniej Siostra M. nie jest już Siostrą, a Panią M. Heheszki, nie? Wracając do tematu, to właśnie dzięki niej nie podeszłam do swojej matury razem z moimi rówieśnikami. Jej nienawiść do mnie i zacietrzewienie w tym wszystkim, postawiła ponad moje oceny, moją edukację i moją przyszłość. Ale o tym dopiero za chwilę.

Trafiłam do klasy liczącej początkowo 12 osób. Byliśmy jedyną pierwszą klasą gimnazjalną w całej szkole, więc o szerokich horyzontach profilowych mogłyśmy na wstępie zapomnieć. Z tych 12 osób mniej więcej połowa była z Krakowa, a reszta to przyjezdne z okolicznych wsi córeczki nowobogackich rodziców, mieszkające przez cały rok szkolny w pobliskim żeńskim internacie (rzecz jasna również przynależącym do Zakonu Sióstr Prezentek).

Pierwsze dni były stosunkowo łatwe i przyjemne. Moja otwartość i przebojowość dość szybko została zauważona, i tym samym z miejsca stałam się przewodniczącą klasy. Dni płynęły, a ja coraz lepiej zaczynałam dostrzegać o co w tym wszystkim chodzi. Moja klasa składała się z kilku głupiutkich damulek, paru zakompleksionych pasztetów oraz garstki prawdziwych cwaniurek. Ja sama czułam się totalnie odklejona od tej całej wieloskładnikowej masy i w zasadzie nie próbowałam z nikim bliżej się zakumplować. Z upływem czasu, siłą rzeczy zaczęłam trzymać się mocniej z jedną dziewczyną, ale bardziej z braku wyboru niż faktycznej sympatii. Moja koleżanka z ławki ukończyła wcześniej Szkołę Podstawową Sióstr Urszulanek w Krakowie, chodziła na balet i przez swoje kompleksy miała problemy z normalną rozmową. W poprzedniej klasie była klasycznym kozłem ofiarnym, z którego śmiali się dosłownie wszyscy. Jednocześnie przez swoją pobożność, milczącą naturę i dobre stopnie stała się ulubienicą zakonnic. Chcecie wiedzieć co się z nią stało po ukończeniu liceum? Przefarbowała się na rudo, zrobiła sobie kilka kolczyków w różnych miejscach i w ciągu roku wpadła ze swoim nowym chłopakiem (twierdziła, że stosunek przerywany jest najlepszą metodą antykoncepcji). Na szczęście wszystko się dla niej dobrze skończyło, tj. aktualnie ma trójkę dzieci i kończy studia na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie.

Wracając do mnie, ja nie potrzebowałam czekać aż 6 lat, żeby robić i mówić to co chcę i czuję, że się mówić powinno. Tym sposobem dość szybko podpadłam pierwszym nauczycielom. Praktycznie w ciągu roku z wzorowej uczennicy stałam się czymś w rodzaju czarnej owcy. Nadal uczyłam się w miarę dobrze, ale to wcale nie przekładało się na moje dobre oceny. Zakonnice maglowały mnie pod tablicą dotąd aż czegoś nie wiedziałam, tylko po to żeby pokazać wszystkim że wcale nie jestem taka dobra. W końcu mając 15 lat totalnie odpuściłam. Zaczęłam namiętnie wagarować, olewać naukę, zadania domowe, sprawdziany, kartkówki, itd. Nadal byłam dobra z przedmiotów wymagających ode mnie logicznego myślenia, czyli matematyki, fizyki i informatyki oraz z przedmiotów które mnie interesowały, czyli na przykład z angielskiego, ale cała reszta nie miała dla mnie żadnego znaczenia. Liczyło się tylko to, co będę robić jak już tylko uda mi się wyjść ze szkoły. To są czasy kiedy zaczęłam pić, palić i słuchać punku. Chwilę później zaczęłam farbować włosy i ubierać się jak punk. Nie obchodziła mnie opinia zakonnic, fakt że miałam najgorsze zachowanie w szkole. Stałam się swego rodzaju wizytówką buntu. Każdy w szkole wiedział kim jestem, chciał ze mną porozmawiać, czy po prostu przywitać na korytarzu. Kiedyś nawet zrobiono o mnie przedstawienie szkolne. Byłam jedyną dziewczyną, która miała oficjalny nakaz noszenia granatowej chustki na głowie oraz zakaz noszenia trampek w szkole. Zakonnice nie wiedziały co mają robić, ale nikt nie miał odwagi mnie wyrzucić, bo tak naprawdę za co, skoro nigdy na niczym mnie nie przyłapano.

Stopniowo zaczęłam być wykorzystywana jako narzędzie do przepychanek między zakonnicami pretendującymi na stanowiska dyrektorek szkoły. Wykorzystywano mnie jako przykład kto nie może sobie ze mną poradzić. W ostatniej klasie liceum Siostra M. została obalona ze stołka dyrektorskiego, a ja tym samym skończyłam z oceną niedostateczną z matematyki. Widzicie analogię? Piąty semestr z oceną dobrą na koniec, a szósty, który jest w zasadzie powtórzeniem materiału do matury, już z oceną niedostateczną. Tu wkroczyła do akcji nowa dyrektorka szkoły, która wyłącznie po to, żeby dopiec M. podważyła jej decyzję i dopuściła mnie do matury pół roku później. A ja? A ja miałam to wszystko w dupie.

Przez 6 lat mojego życia czułam się gorsza, zupełnie nieakceptowana przez otoczenie i nieprzynależąca do niczego. Czy to mnie złamało? Nie. Czy mogło mnie złamać? Tak. Gdybym tylko miała słabszy charakter. Płaczące dziewczęta na korytarzu to był standardowy widok, który nikogo nie dziwił. Wpajano nam, że ona płaczą, bo się nie nauczyły, bo zrobiły coś złego. To nie była prawda. Płakały, bo stawiały opór, a Zakon Sióstr Prezentek opór niszczy w zarodku, żeby nie przyniósł szkody systemowi. Ja złamać się nie dałam nigdy. I dzisiaj jestem z tego dumna. Mam silny charakter i poczucie, że robiłam i robię w życiu to co chcę.

Jak skończyły moje koleżanki? Ogólnie dość średnio. Spora część z nich po opuszczeniu szkoły zaliczyła wpadki i szybko założyła rodziny. Myślę, że to wynik braku umiejętności obcowania z mężczyznami. Niby cliché, ale jakże prawdziwe. Kolejne bezrobotne do dziś, samotnie mieszkające z rodzicami i bez perspektyw na cokolwiek. Zaledwie garstka jest tam gdzie ja, czyli sprawia wrażenie szczęśliwych i zadowolonych ze swojego życia. Czy tego chcielibyście dla swoich dzieci? Na pewno nie. Więc nie róbcie im krzywdy, przenigdy nie wysyłajcie swoich własnych dzieci do takich szkół, nawet jeśli myślicie że wyjdzie im to na dobre. Nie, nie wyjdzie.

Została jeszcze kwestia samego zakonu, moich wrażeń na temat panujących w nim reguł oraz mieszkających tam zakonnic. Jesteście ciekawi?